niedziela, 17 lutego 2019
Wiecie, że wykorzystanie białek to temat bliski mojemu sercu (z jakiegoś powodu mam trzy strony przepisów podczepione pod tag „na białkach” ;). Jesienią wypróbowałam kolejny patent pt. babeczki migdałowe, tzw. friands. Z jakiegoś powodu go nie zamieściłam od razu na blogu, a potem uznałam, że trzeba przepis jeszcze powtórzyć. Chodziła mi po głowie myśl, że czemu nie upiec ciasta w keksówce i nasączyć syropem cytrynowym – coś jak krzyżówka „madery” i revani. Jak pomyślałam, tak zrobiłam; wychodzi bardzo przyjemne, w sam raz słodkie, lekkie ciasto cytrynowe, i tym samym sześć białek do przodu ;) (co prawda, znowu jeszcze kilkadziesiąt siedzi w zamrażarce…). Dodatkowo i w wersji babeczkowej, i jako jedno ciasto jest bardzo łatwe i szybkie do przygotowania.
niedziela, 10 lutego 2019
Nie narzekam na zimę, ale brakuje mi tą porą roku kolorów – zwłaszcza, jak choinka już dawno rozebrana ;). Zawsze uważałam, że przyjemniej się je kolorowe jedzenie i od późnej wiosny do jesieni bardzo o to łatwo, ale w takim lutym już trzeba się nagimnastykować. Na szczęście są cytrusy! Nie każdy, co prawda, lubi ich połączenie z warzywami (tu zerkam w stronę męża), ale jeśli przepadacie za połączeniem lekko słodkiego (owoce, burak) z kwaśnym (owoce, sok z cytryny), anyżowym (fenkuł) i słonym (oliwki), to coś dla Was. Moim zdaniem to dobra propozycja na początek właściwego, głównego posiłku, bo zaostrza apetyt. Kiedyś prezentowałam tu jeszcze połączenie pomarańcze + czerwona kapusta.
PS. W temacie ‘wytrawne cytrusy’ polecam także kurczaka lub kaczkę w pomarańczach - pierś lub całą.
czwartek, 31 stycznia 2019
Nie pamiętam, kiedy pierwszy raz zjadłam Spätzle zapiekane z serem, poza tym, że musiało to być gdzieś na austriackim stoku i pewnie ponad 15 lat temu. Kasnockn’, bo taka jest lokalna nazwa potrawy zwanej w Bawarii Käsespätzle, dołączyły do zimowego kanonu, tj. grupy potraw jedzonych regularnie w gospodach podczas przerw narciarskich, obok Tiroler Gröstl, Germknödel czy Kaiserschmarrn’. Podkreślam, że jest to danie zimowe, i raczej w opcji bardzo głodnej, bo na mały głód porcja nawet dzielona przez dwie osoby okazuje się całkiem spora – choć jak zauważyłam w warunkach domowych, gdy potraktuje się to jako główny posiłek dnia, sprawa wygląda nieco inaczej. Warto dodać, że za Kasnockn’ zazwyczaj przepadają dzieci, zresztą – o ile ktoś nie ma problemów z glutenem, nie jest na diecie i lubi ser (a ktoś go zresztą nie lubi?), to czego tu nie lubić ;). Swoją wersję stworzyłam na bazie wielu przeczytanych przepisów i mając w głowie te kilkanaście (lub więcej…) już wchłoniętych porcji klusek. Niektóre przepisy bardzo nalegają na konkretny ser, typu Bierkäse z Pinzgau (tj. z grubsza – Zell am See; skoro jednak kucharz z Goldegg (rzut beretem od Bad Hofgastein), tj. autor przepisu na stronie Salzburger Almenweg* podchodzi do sprawy mniej restrykcyjnie, sugerując nawet goudę, wybrałam to ostatnie rozwiązanie. To na czym mi zależało, choć nie zawsze jest to w przepisach (i faktycznie na stoku też różnie bywa), to by gotowe danie podpiec w piekarniku, bo daje to inny efekt niż sama kuchenka. Dla porównania na poniższym zdjęciu tegoroczne Kasnockn’ z Grossarl (które pozuje też na górnym widoczku narciarskim), które właśnie zapiekane nie było.
Jak wspominałam, jako danie główne kluski wydały mi się zaskakująco… może nie lekkie (bez przesady ;), ale treściwe w normie. Wcześniej obawiałam się, że po dwóch łyżkach zakończymy obiad, tymczasem z apetytem podołaliśmy powyższej porcji. W końcu zima trwa w najlepsze. * Której znaki wielokrotnie widzę w górach, a część opisywanych przeze mnie na blogu gospód leży na tym 350km szlaku.
środa, 23 stycznia 2019
Wróciłam z urlopu, na którym miałam ambitny plan napisania o torcie orzechowym w wersji kolejnej. A właściwie: torcie orzechowo-cytrynowym, nowym wcieleniu tego babcinego, o którym wspominałam tu już dawno temu (przepis na który skończył podobnie jak ten na nalewkę rodu Sonnenschein w filmie Kropla Słońca). O Babci Łucji pisałam trochę więcej przy okazji „starego zeszytu”. Nie wiem, skąd wzięła przepis na ten słynny tort, który pojawiał się regularnie na świątecznym czy urodzinowym stole, ale Tata pamięta z dzieciństwa, jak był pieczony; czasem podobno był zatrudniany do ucierania kremu. Kilka podejść odtworzenia przepisu, kończące się uwagami „smaczne, ale to nie to” mnie na parę lat zniechęciły. Szukałam nawet inspiracji w niemieckich książkach kucharskich, z których wysuwają się przedwojenne opakowania po proszku do pieczenia Dr. Oetkera i które dostałam razem ze „starym zeszytem”, ale choć styl dekorowania wypieków wydawał się podobny (patrz zdjęcie), przepisu na tort nie znalazłam. Przełomem okazało się wertowanie tomu „Kuchnia śląska” autorstwa Emilii Kołder (zwanej przeze mnie Kołderką). Książka stała „od zawsze” na półce, ale nigdy nie wydawała mi się inspirująca (być może przez wątpliwej jakości ilustrację na okładce ;). Gdy jednak do niej zajrzałam, poza fascynującą leksyką (zozwór np. to imbir, gdybyście nie wiedzieli), znalazłam wiele obiecujących przepisów na kremy i masy orzechowe, i jeden z nich wypróbowałam ze dwa lata temu. Produkcja cukiernicza mnie jednak tak zmęczyła (m.in. łupiąc orzechy uszkodziłam sobie palec), że dopóki na jesieni moja Mama wyraźnie nie poprosiła o tort, nie planowałam powtórek. Ponieważ Tata narzekał na brak „jasnego kremu” i „nuty cytryny” w poprzednich wersjach, po analizie Kołderki przerobiłam krem waniliowy na cytrynowy. I choć usłyszałam z raz niewyraźne „może za dużo cytryny”, już teraz nie ma odwrotu. Po dziesięciu latach doszłam do swojej wersji tortu. Nie jest on tortem Babci, choć ma z nim wiele wspólnego, ale wreszcie pogodziłam się z tym, że nie da się do tamtego wrócić. Mam nadzieję, że taki by jej smakował. Niestety nie miała okazji spróbować jakiekolwiek mojego wypieku. A żeby nie było zbyt sentymentalnie: oto Babcia Ł. na nartach (inne ujęcia znajdziecie wyszukując „ze starego zeszytu” na blogu). Mam wrażenie, że czapka jako grzybek na czubku głowy to jedna z naszych cech wspólnych ;). Ad rem: tort cytrynowo-orzechowy. Blaty bazują na starym przepisie z Kuchni polskiej (w opcji na 1/2), kremy to modyfikacje przepisów p. Kołder (głównie redukcja cukru, ale i inne dodatki/proporcje zmienione).
piątek, 04 stycznia 2019
Sylwester był, minął, przed nami karnawał. Od wielu lat Nowy Rok świętuję na kanapie, zazwyczaj oglądając przynajmniej jeden film, a jemy najczęściej bliny. W tym roku jednak specjalnie pojechaliśmy do najbliższego miasta wojewódzkiego ;) po jakieś owoce morza, przy czym po cichu liczyłam na ostrygi. Udało się, i w ten sposób po raz trzeci zjedliśmy je w domu. Pierwszy raz było wyjątkowo dekadencki – trwał nasz Wielki i Straszny Remont roku 2014, ale była piękna wiosenna pogoda, robotnicy chyba oddalili się na weekend (ew. skończyli dniówkę), M otworzył muszle za pomocą śrubokrętu (co nie jest takie zupełnie szalone, jak się wydaje, jeśli spojrzycie na kształt noża do ostryg) i jedliśmy je na schodach przed domem, bo ogród wówczas przypominał klepisko ;). Zjedliśmy je jednak wtedy w kilka h po zakupie, i nigdy nie musiałam mięczaków ponad dobę przechować, jak teraz przed Sylwestrem. W związku z tym poczytałam trochę na temat, i chętnie podzielę się doświadczeniami, bo podejrzewam, że wiele osób połączenie ostrygi + dom może przerażać.
I tak oto macie wykwintną a prostą kolację na różne świąteczne okazje ;). PS. W temacie tej wykwintności, warto dodać, że ostrygi nie zawsze/nie wszędzie były potrawą ‘luks’ – w XIX w. Anglii jadała je biedota, o czym wspomina np. Regula, cytując m.in. Klub Pickwicka Dickensa (fragment, gdy bohaterowie jadą przez East End). Z innych inspiracji literackich polecam pierwszy rozdział Muskając aksamit Sary Waters – książkę otwierają opisy "ostrygowego zagłębia", tj. Whitstable pod koniec XIX w.. Główna bohaterka pochodzi z rodziny prowadzącej karczmę, i do pewnego wieku pracuje z nimi, m.in. przygotowując ostrygi do podania. O "knajpach, gdzie pod nogą skorupy ostryg, trociny" ("sawdust restaurants with oyster shells") pisał też T. S. Eliot w moim ulubionym wierszu wszech czasów, Pieśni Miłosnej Alfreda Prufrocka (The Love Song of J. Alfred Prufrock). Gdyby ktoś się zastanawiał, trociny na podłodze nie były oznaką eleganckiego przybytku ;).
sobota, 29 grudnia 2018
Halo, halo, jest tu kto? Mam nadzieję, że Święta minęły Wam dobrze i spokojnie. Być może teraz, podobnie jak ja, co i rusz widzicie różne „podsumowania roku” – a to hity czytelnicze, a to wydarzenia na świecie, itd. Sprawiło to, że zaczęłam myśleć o swoich „top 2018” (kity i rozczarowania pominęłam, bo po co się przygnębiać). Nie wiem, czy sprawi Wam przyjemność lektura takiego recyklingu, ale czasem dobrze sobie uporządkować wspomnienia w głowie. Także te spożywcze. I kto wie, może to będzie początek nowej tradycji ;)? Knajpa roku: Ponieważ był to „włoski rok” (cztery razy w Rzymie, dodatkowo Florencja/Toskania i wybrzeże Amalfi!), wybór jest prosty: Ai tre scalini. Byłam cztery razy, w tym raz z towarzystwem, za każdym razem było bdb, plus „metoda na bakłażana” dla M (o czym niżej) i inne inspiracje spożywcze (dorsz z ciecierzycą – którego muszę powtórzyć, może w jakimś świetle…) oraz winne (patrz niżej). Drugie miejsce zajmuje odkrycie pt. londyński Kiln. Udane powroty: cieszę się z drugiej wizyty w St. John. Stołeczne nowości opisywałam parę miesięcy temu, ale w 2018 były także udane powtórki: już dawno przeze mnie opisywane Ale wino kolejne dwa (chyba ;) razy się sprawdziło (śledzia/brandade w jakiejkolwiek postaci tam brać w ciemno), podobnie źródło ostryg, tj. Port Royal (Hala Koszyki). Same Koszyki jakoś nie wzbudzają we mnie większych emocji, ale ostrygi w Porcie, testowane rok temu w grudniu (co widać po zdjęciu) i potem drugi raz w kwietniu, są warte spróbowania. Ucieszyła mnie także wysoka (i wyższa, niż wcześniej) jakość ulubionych mięczaków podczas wieczoru tematycznego w Barze Wieczornym (który pozostaje ulubionym miejscem drinkowym). Potrawa / art. spoż. roku: Nasuwają się dwie: panforte i sfogliatella, czyli dwie słodkie włoskie nowości. O tyle istotne, że panforte okazało się wyjątkowo proste do przyrządzenia w domu, a za sfogliatellą będę rozglądać się teraz równie ochoczo, co za cannoli. W kategorii „ze sklepu” dołączyłam do fanów twarogu ze Strzałkowa oraz odkryłam syrop śliwkowy, słodki, ale i lekko kwaśny zamiennik cukru/miodu – ma dla mnie coś wspólnego i z melasą z granatów, i z powidłami. Bdb do owsianki lub kaszy manny. Napój roku: Dzięki Ai tre scalini wiem, żeby się rozglądać za amarone, gdy mam ochotę na ciężkie czerwone wino, oraz za franciacortą, gdy zachce mi się bąbelków ;) (obydwa wina widać na pierwszym zdjęciu w poście!). Odkryłam także, że spritz nie musi oznaczać czegoś z aperolem, bo jest coś takiego jak Hugo. W temacie kaw coraz chętniej wybieram cortado niż flat white, bo coraz częściej nacinam się na ten ostatni format (czyt. dostaję coś, co postrzegam jako gabaryt latte/wiaderko ;). Blogowy przepis roku: „Metoda na bakłażana”, albo caponata – znów dzięki Ai tre scalini. Poza tym pączki wytrawne z kapustą, jako wpływ austriacki. Z innych osiągnięć (jeszcze) nieutrwalonych na blogu, opracowałam wersję końcową (tj. więcej rekonstrukcji historycznej ;) nie będzie) tortu orzechowego, z którym walczyłam kilka lat, a także być może odkryłam patent na muliste ryby. W Austrii przypadkiem kupiłam suma (bo ładnie wyglądał w dziale rybnym, a tym, że nazwa Waller nic mi nie mówiła, się nie przejęłam) i go ugotowałam na parze plus podałam do tego sos ziołowy. Jeśli powtórka się uda (+ zdjęcie), pojawi się na Coś niecoś. I w sumie brakuje kategorii książki kulinarne, ale nie mam kandydatów. Przez cały rok nabyłam/dostałam tylko dwie (!) książki kucharskie, i choć obydwie są w porządku, z jednej nawet skorzystałam, nie są odkrywcze i nie wywarły na mnie wielkiego wrażenia. Czego spodziewam się po 2019? Na polu domowym na razie mam tylko jeden plan: przetestować alternatywną metodę robienia bezy (na ciepło), która mnie b. zaintrygowała ;). Poza tym wiem, że znajdę się w przynajmniej dwóch miejscach w Polsce, gdzie wcześniej mnie nie było, i liczę na to, że będzie smacznie. Szykuje się także wyjazd zagraniczny do kraju, w którym nie byłam dobre kilkanaście lat, a wywarł na mnie kiedyś duże wrażenie, także kulinarne. Od tego czasu jednak zaczęłam regularnie gotować, gust itd. mi się trochę zmienił, więc konfrontacja z przeszłością może wyjść różnie. Wierzę jednak w to, że dobre jakościowo składniki obronią się same – oby tylko one były ;). Później może uda się także wypić Guinessa u źródła; nie zabraknie także strudli, knedli i spätzli… więc w sumie jest się na co cieszyć. Wszystkiego dobrego w Nowym Roku!
sobota, 22 grudnia 2018
Obiecywałam już dość dawno, że zrobię panforte – już po toskańskim wyjeździe na wiosnę, a Florencja mnie w tym zamiarze utwierdziła. Okres świąteczny aż się o to prosił, bo choć obecnie panforte można kupić przez cały rok, tradycyjnie był to wypiek na specjalne okazje, b. popularny w porze Bożego Narodzenia. W sumie od początku wiedziałam, że skorzystam z przepisu Giulii Scarpalegii, kwestią było tylko to, na którą wersję się zdecydować. Ponieważ moje pierwsze panforte było cytrusowe, stanęło na przepisie klasycznym. Gdy doszło do pieczenia, okazało się, że mam za mało migdałów, więc zrobiłam z połowy składników (i wreszcie wiem po co kupiłam tycie tortownice w niderlandzkim Dille i Kamille, czyt. idealnie się nadają na mini-panforte z ½ przepisu). Z innych wątpliwości był tajemniczy „papier ryżowy” do wyłożenia foremki. Okazało się, że to to, co w Niemczech nazywa się Oblaten, czy też opłatki do pieczenia, które stanowią jadalną podkładkę dla świątecznych wypieków. Użyłam, z powodzeniem, papieru do pieczenia. Kolejną sprawą była kandyzowana skórka cytronu/etrogu, tj. cykata (o której ładnie pisała Monika). Etrog, zwany także pirrito, przez wiele lat kojarzył mi się tylko z „bohaterem” izraelskiego filmu Goście (Ha Ushpizin), gdzie grał ważną rolę podczas Święta Szałasów, i w sumie dopiero autorka Kuchni Naszej Polskiej uświadomiła mi, co się z nim (także) robi. Ponieważ ww. cykaty jednak nie posiadałam, użyłam suszonej skórki cytrynowej, którą, zgodnie z instrukcją na opakowaniu, namoczyłam (w wodzie i ekstrakcie pomarańczowym). Ku mojemu zaskoczeniu, powiększyła objętość kilkakrotnie, o czym warto pamiętać. Nie wydawała mi się jednak szczególnie aromatyczna, dlatego dodałam odrobinę dodatkowego aromatu pomarańczowego (którego widać na liście składników). Tyle z uwag, poza końcową, że jest to w gruncie rzeczy wyjątkowo prosta i szybka do przyrządzenia rzecz, a jeśli tylko lubicie bakalie, będziecie zachwyceni. Wszelkie porównania do piernika (na które się natknęłam np. w Wikipedii) są jednak nieporozumieniem – chyba, że chodzi o możliwość dojrzewania ciasta.
Nawiązując do ostatniego zdania przepisu: jeśli porównacie zdjęcia Giulii i moje, różnica w ilości cukru pudru rzuca się w oczy ;). Pozostawię decyzję wam, tradycyjnie faktycznie powinna być to równa, konkretna, śnieżna ;) warstwa. Warto pamiętać, że jeśli, jak ja, użyjecie skórki cytrynowej suszonej, ciasto wcale nie będzie mocno słodkie. Korzystając z okazji, bo przed BN już nic na blogu się nie pojawi: Wesołych Świąt! I zapraszam na Facebooka/Instagram, gdzie można zobaczyć coś ode mnie codziennie, zwłaszcza w relacjach.
wtorek, 18 grudnia 2018
Przepis na krajankę piernikową wydrukowałam sobie z forum CinCin w czasach, gdy zdarzało mi się jeszcze drukować przepisy ;), czyli jakieś 10-12 lat temu. Włożyłam ją do folderu na takie wydruki i… co jakiś czas myślałam, że można by to upiec. Zazwyczaj miało to miejsce wtedy, gdy ktoś inny krajankę wykonał i pokazał w sieci. Tą w wydaniu Trufli oglądałam z podobnym namysłem już kilka razy, aż w końcu się zmobilizowałam do upieczenia swojej wersji (zerkając też na wersję Dorotuś, bo użyła gotowego marcepanu). No i tak: kwestia dojrzewania tego ciasta. Z moich doświadczeń pierniki przełożone miękną szybko, oblane czekoladą szybciej, a jak siedzą w puszce, to jeszcze sprawniej ;). Innymi słowy, już okruszki po krojeniu w kostkę wydawały mi się jadalne, a kawałek krajanki wyciągnięty z puszki po dwóch dniach leżakowania smakował tak samo, jak ten jedzony tydzień później, i był równie miękki. Czyli jeśli ciasto upieczecie np. trzy dni przed Wigilią i włożycie je do szczelnego pojemnika, to spokojnie w Święta będziecie mieli co jeść. A czekoladę jako dekor bardzo polecam, nie tylko dlatego, że nie przepadam za lukrem. Smak samej krajanki bowiem jest w porządku, ale nie jest to najlepszy piernik, jako znam (wolę piernik staropolski); czekolada jednak walory podkręca, także w przypadku bardziej suchych brzegów, i wygląda lepiej w moim odczuciu, niż jakikolwiek lukier (nawet jeśli głupio użyje się miękkiej polewy z dodatkiem śmietany ;). Bezsprzeczną zaletą wypieku jest jednak jego duża podzielność plus możliwość wcześniejszego wykonania, dlatego trafia na blog.
* PS. Smutne wnioski z końca grudnia. Brzegi bez powideł mają szansę ocaleć, ale niestety obficie przełożone części piernika, przynajmniej w moim przypadku, nie (mimo dość niskiej temperatury przechowywania).
niedziela, 09 grudnia 2018
Jesteście już w klimacie świątecznym? U mnie, można powiedzieć, powstała mała dojrzewalnia wypieków międzynarodowych (podgląd na tym zdjęciu), choć dwa górne pojemniki planuję naruszyć przed Świętami właściwymi, i co najmniej jedno ciasto pojawi się tu na blogu ;). Zanim jednak ten słodki czas nastąpi, ponieważ nie wątpię, że w takiej chłodnej porze roku często gotujecie zupy lub buliony, podejrzewam, że mogą wam zostawać a to buraki z barszczu, a to jarzyny z wywaru. Ze swoimi prawie zawsze staram się coś zrobić i niedawno część resztek z barszczu kompromisowego zmiksowałam na dwie różne pasty do kanapek. Moim faworytem jest pikantna marchewkowo-dyniowa, ale buraczana z kolei jest bardziej treściwa; ta ostatnia to wariant pasty z grochu i buraka z początku tego roku oraz lekka pochodna dwóch alternatywnych hummusów, które kiedyś tu pokazywałam, tylko z dodatkiem innego strączkowego.
Moje inne ulubione smarowidła znajdziecie TU: na szparagowe czy z bobu musimy jeszcze trochę poczekać, ale niedawno znów ćwiczyłam tą pieczarkową i pewnie tej zimy jeszcze będzie powtórka.
poniedziałek, 19 listopada 2018
W minioną Wielkanoc (a właściwie w jej okolice) potrzebowałam łatwego w przyrządzeniu dania. Takie, które zrobi się powoli samo i będzie siedzieć w piekarniku, aż gość się pojawi i oznajmi, że jest głodny. Stanęło na mostku wołowym Nigelli (z rzadko* przeze mnie używanej Kitchen). Przyznaję, że pierwsze wykonanie przepisu dla kogoś spoza najbliższej rodziny to zawsze pewne ryzyko, ale tak długo pieczona wołowina wydawała się jednak pewniakiem. Wyszło lepiej, niż spodziewałam, a jak wyjawiłam, że w przepisie jest kawa, doszedł element zaskoczenia :). Po tym, jak wypróbowałam przepis jeszcze raz, uważam, że to coś, co warto mieć w repertuarze, bo naprawdę robi się samo, a jest aromatyczne i smaczne zarówno na ciepło, jak i zimno. W moim wydaniu jest dodatkowa marchewka jako podściółka warzywna. Robiłam i z ok. 1kg kawałka mięsa, i odrobinę mniejszego, w obydwu przypadkach wykorzystałam sos w ½ proporcji. Z sugerowanym dodatkiem „płynnego dymu” poradziłam sobie wykorzystując sól wędzoną i lekko zwiększając umami poprzez więcej sosu Worcestershire, ale szczerze mówiąc, sądzę, że ze zwykłą też będzie pyszne. A co daje kawa? Nie wybija się w smaku, ale wydaje mi się, że dodaje wytrawności i dodatkowej dymności.
I TO TYLE. Chyba nie da się prościej ;). Wg autorki jarzyny i sos należało zmiksować na gładko, ja jednak podaję tak, jak jest. Mięso samo się rozpada, można je delikatnie pokroić na plastry lub poszarpać jak pulled pork, i serwować z sosem z pieczenia. Świetnie pasuje do tego puree lub kasza kukurydziana oraz coś zielonego i chrupkiego (ale buraki to też zawsze dobry pomysł). A gdyby ktoś wolał mostek w pomidorach, znajdzie go TU (był to pierwszy przepis mięsny w tym roku). Jako ciekawostka, wychodzi mi, że mięso pojawia się (nie licząc wzmianek restauracyjnych) na blogu średnio co 2,5 miesiąca w skali roku, co ma sens, bo jem je średnio 2,5 x na tydzień ;). * W sumie nie wiem, dlaczego, ale choć mam wszystkie książki Nigelli, czyt. kupuję nowe i pojedyncze rzeczy z nich robię, to od czasów Feast chyba żadna do mnie tak nie trafiła, by została porządnie wyeksploatowana. Najwięcej i najbardziej regularnie gotowałam/piekłam i gotuję/pieczę wciąż ze staroci: Domestic goddess, How to eat czy właśnie Feast. Znam jednak takich, dla których Kitchen jest właśnie „biblią”. Objętościowo faktycznie wydaje się największa ;). |
Ostatnie wpisy
Zakładki:
Autorka
Inspiracje kulinarne
Tagi
![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() |