Wpisy z tagiem: napoje
niedziela, 31 grudnia 2017
Gości mieliśmy już wczoraj, więc dzisiejszy wieczór może będzie spokojny. M zażyczył sobie blinów "takich, jak zawsze" (czyt. pszenno-gryczanych). W ramach rozrywki sylwestrowej rozważam powrót po wieeelu latach do oryginalnego Łowcy androidów i "coś" (np. złoża filmowe z dekodera, skoro okazał się niezepsuty). Zapowiada się mimo wszystko bardziej ambitnie niż rok temu, kiedy zarządziłam oglądanie Mumii (tak, tego głupiego filmu sprzed prawie 20 lat, z Rachel Weisz), bo tylko na to miałam siłę. Oby 2018 był lepszy (choć obiektywnie w 2017 zdarzyły się też pozytywne rzeczy, typu podróże do Trójmiasta, Anglii i Kanady). W ramach testów wsparcia bąbelkowego wypróbowałam miks "limoncello, cointreau i szampan", który mignął mi w internecie. Mimo zmniejszenia ilości mocniejszego alko, zwłaszcza limoncello (domowego), drink wyszedł wyraźnie "damski", czyt. słodki. Wersja "trzy cytrusy", tj. z dodatkiem soku grejpfrutowego, bardziej mi smakuje, choć wciąż jest dość słodka. Trzecia opcja jest najsłabsza, wariant Mimozy (Mimosy), którą w końcu serwuje się na brunchach czy innych posiłkach w pierwszej 1/2 dnia: sok grejpfrutowy + prosecco w proporcji 1:1 - przyjemny aperitif. Wszystko warte zapamiętania, choć mojej ulubionej "Chłopczycy" nie zdeklasują.
Więcej inspiracji alkoholowych znajdziecie TU. Bawcie się dobrze a bezpiecznie (możliwie bez fajerwerków...) i do przeczytania w kolejnym roku.
poniedziałek, 16 października 2017
Przepis za Jeffreyem, ale z ½ proporcji (na 1 bochenek) i przeliczony na gramy/ml; jabłek nieco mniej, bo w chlebach bakaliowych Hamelmana dla mnie jest przeważnie za dużo bakalii.
Jako bonus, skoro o kuchni Ameryki Północnej mowa – w kanadyjskich kawiarniach często migał mi w menu hot apple cider i nie był on alkoholowy. Jak rozumiem, o takim napoju właśnie myślała Deb pisząc o nowojorskich jesiennych pączkach (wcześniej wspomniany link). Spróbowałam, i rzeczywiście taki grzany sok jest pyszny! Łatwo można przygotować wersję i dla małych, i dla dużych (minimalnie zakrapianą). Mój sok jest na tyle słodki, że dosładzanie nawet mi przez myśl nie przeszło.
TU znajdziecie wszystkie moje inne wpisy WBD. ENGLISH PLEASE! The below recipe is based on the one in Bread, but I halved the ingredients to make only 1 loaf plus have converted it to the metric system. I’ve also added slightly less dried apples, as I find that Hamelman’s fruit and nut loaves usually contain too much fruit for my liking.
Aaaand, as a bonus – if you’ve got some fresh apple juice (cider) left, how about serving it hot? Can be easily made into a drink for grown-ups, too. This is how I made mine.
Here you’ll find all my other WBD entries so far.
czwartek, 27 lipca 2017
Macie jeszcze porzeczki? Resztki moich czerwonych trafiły do eksperymentalnego dżemu z wiśniami (w proporcji z grubsza 3:1 - wiśnie: porzeczki - jako zamiennik pektyny w proszku, i chyba nawet się dało, choć dżem trzeba było mocno odparować) oraz do sokowirówki, gdzie wycisnęłam trochę soku do koktajlu. Pomysł na sour porzeczkowy zrodził się w mojej głowie na widok zdjęcia Signe Johansen z wersją brzoskwiniową. Wyszłam z założenia, że powinno wyjść kwaśne i w atrakcyjnym kolorze - co się sprawdziło, choć całość jednak wymagała jeszcze zakwaszenia. Jako słodziku użyłam "wstrząśniętych" porzeczek, czyli owocu (sic) wcześniejszego ogałacania krzaka*.
To tyle, jeśli chodzi o whisky w odsłonie letniej. W kolekcji innych drinków na bazie whisky jest oczywiście klasyczny sour cytrusowy, zimowy, tj. klementynkowy, oraz jesienny, tj. jabłeczny. * Porzeczki jeszcze trafiły do słoja, w którym już prawie 2 tygodnie fermentują na ocet. Efekty końcowe mam nadzieję, że jeszcze tu pokażę.
czwartek, 06 kwietnia 2017
Nie wiem, jakim cudem nie upiekłam nigdy Misiankowej szarlotki, gdy robili ją wszyscy forumowicze z Galerii Potraw (co wspomina choćby Dorotuś) oraz blogerzy. Przepis podobno jest autorstwa właścicielki stołecznej cukierni Misianka, w której mam niejasne wspomnienie, że nawet kiedyś byłam. O cieście sobie z jakiegoś powodu przypomniałam niedawno, jak naszło mnie na coś jabłecznego, zdobyłam szarą renetę, a zachciało mi się czegoś innego, niż normalnie. W standardowym repertuarze mamy trzy wypieki z jabłek: tarta, szarlotka (którą robi M, bo dla mnie jest zbyt pracochłonna, plus mam wątpliwości co do ciasta) oraz strudel. W przepisach na Misiankową szarlotkę zniechęcało mnie ciasto: nie lubię kruchego/półkruchego ciasta żółtkowego (stąd wątpliwości do ww. szarlotki) a przewijające się komentarze, że najlepiej jeść na ciepło, bo potem twardnieje, też specjalnie nie zachęcają. Więc wykorzystałam pomysł z farszem itd., ale użyłam ulubionego kruchego spodu, w wersji plus, tj. z maślanką. Choć zmniejszyłam jego ilość, całkiem sporo mi zostało, ale nie radzę robić jeszcze mniej – zawsze można wykorzystać więcej na ozdoby, użyć większej formy lub upiec kruche ciasteczka. Ciasto jest mniej słodkie, niż w oryginale, więc dałam więcej cukru. Z innych zmian: piekłam w wyższej temperaturze (nie ma obaw, że jabłka szarlotkowe będą surowe po kilkudziesięciu minutach w piekarniku). Przy tych zmianach nie ma problemu ze zbyt twardym ciastem następnego dnia… choć nie wróżyłabym szarlotce zbyt długiego żywota.
A po co zachowywać sok z jabłek…? Koleżanka kiedyś uczyła się hiszpańskiego. Lektor (Hiszpan) wyznał podczas zajęć, że bardzo lubi szarlotkę i kursantki mu ją upiekły, jako – w zamierzeniu - miłą niespodziankę. Dziwnie mało się jednak ucieszył a właściwie wyglądał na zmieszanego… Okazało się, że chodziło o płynną szarlotkę, tj. żubrówkę z sokiem jabłkowym ;). Mój procentowy jabłecznik jest nieco inny:
niedziela, 11 grudnia 2016
W mojej wersji zachowałam wszystkie składniki, ale zmieniłam proporcje, biorąc jedno białko na dwie osoby + zwiększając lekko ilość soku owocowego, bo zwłaszcza cytryny było dla mnie w oryginale za mało.
* Zjedliśmy wszystkie w 3,5 dnia. ** Nie jest to konieczny dodatek, choć osobiście wolę sour białkowy. Można go jednak pominąć, wówczas koktajl nie będzie miał charakterystycznej pianki.
sobota, 28 maja 2016
Gorąco u Was? Na Mazurach od kilku godzin zbiera się na burzę, ale zebrać nie może ;). Choć słońce za chmurami, nie da się ukryć: nastała pora napojów chłodzących! Do tej pory uważałam, że najlepszy patent na lemoniadę to zmiksowanie całych owoców; ba, wciąż uważam, że to świetna metoda dla tych, co lubią kwaśne. Zaintrygował mnie jednak pomysł, o którym przeczytałam na portalu The Kitchn - napój z pieczonych owoców. Pieczenie daje słodszy, głębszy smak soku cytrynowego (lub, w moim przypadku, cytrynowo-limonkowego), który wymaga mniejszego dosładzania. Co więcej, jeśli, jak ja, bardzo dokładnie wyciśniecie sok z upieczonych skórek, bez filtrowania czy odcedzania miąższu, na pewno do dzbanka wpadnie też trochę albedo, dzięki czemu napój uzyska lekką (lekką, zaznaczam) nutę goryczki: prawdziwa gratka dla fanów toniku czy Schweppes bitter lemon (do których należę). The Kitchn zasugerował tylko metodę postępowania z owocami, proporcje pozostawiając własnemu uznania, oto więc jak uzyskałam litr lemoniady:
Można rozważyć i inne dodatki smakowe: pieczenie owoców z wbitymi goździkami (np. po jednym na owoc), liście świeżej mięty lub melisy dodane do dzbanka, plasterki ogórka/truskawek, starty świeży imbir, dodatek soku wyciśniętego z pomarańczy, itd. Lato jeszcze się nie zaczęło ;). Z innych napojów orzeźwiających na blogu były...
poniedziałek, 23 maja 2016
Jakiś czas temu podczas pobytu w Warszawie wybraliśmy się z rodziną do restauracji gruzińskiej. M (kierowca) zamówił lemoniadę estragonową. Napój był niepokojąco zielony, ale smakował całkiem nieźle. Mama wzięła łyk i oznajmiła: „Anyż!”. Miała rację, bo mój ukochany estragon francuski (wspominałam o nim wielokrotnie, choćby przy okazji „kurczaka myśliwego”) ma wyraźnie anyżowy posmak – co dla mnie jest ogromnym plusem i nie widzę sensu używania innego estragonu. Niedawno planowałam przygotować domową lemoniadę estragonową, ale ostatecznie aura nie była wystarczająco letnia (i do chłodnika, i do napojów chłodzących musi być, w moim odczuciu, jednak bardzo ciepło). Zrobiłam więc napój wyskokowy ;). Jakiś czas temu czytałam o basil smash*, koktajlu na bazie ginu; swoją wersję nazwałam tarragon smash. Uwaga, całość jest wyraźnie anyżowa, ale poniżej opisałam też wersję delikatną.
Przypominam także innego blogowego „smasha” z procentami, tj. truskawkowego: sezon owocowy już tuż, tuż! * Dwa dni temu trafiłam do lokalu, w którym można napić się właśnie basil smash (i innych smacznych koktajli – uwaga, są też takie bezalkoholowe), tj. warszawskiego Baru Wieczornego. W trzy osoby udało nam się całkiem sporo przetestować (właściwie było nas czworo, ale E. skupiła się na Młodym Ziemniaku i innych wódkach artystycznych)… choć do ginu z bazylią w końcu nie doszłam, bo inne propozycje za bardzo kusiły (np. drinki z nutą kwiatową – różane czy lawendowe – czy bogata kolekcja moich ulubionych sours). Duży plus za niewielkie, kameralne wnętrze z kolekcjonerskimi plakatami teatralnymi (i klimatyczny dziedziniec) oraz miłą, pomocną obsługę. Polecam, jeśli szukacie miejsca na wieczorne wyjście.
poniedziałek, 04 kwietnia 2016
Wiosna to nie tylko codzienne obchody ogrodu, żeby zobaczyć, co odrasta (np. czosnek niedźwiedzi czy mięta), a co jeszcze śpi snem zimowym (np. melisa i częściowo maliny). To także czas spędzany na kanapie na zewnątrz, zachwycając się nowym sezonem tarasowym (wiem, że zasadniczo mówi się "balkonowym", ale tego ostatniego nie mam, taras za to tak ;). Nie sądzicie, że do tego obrazu pasuje szklanka... no właśnie, czego? Pobyt w Londynie przypomniał mi, że koktajle całkiem lubię... Albo inaczej, lubię je, od kiedy wiem, czego szukać (tzn. jakie lubię). Najczęściej wybieram takie na winie musującym/szampanie lub sour, ewentualnie coś cytrusowego lub zielonego na bazie ginu/rumu. W tej pierwszej grupie wciąż bardzo lubię Chłopczycę lub Gwiazdę betlejemską, ale niedawno przypomniałam sobie o artykule nt. drinków inspirowanych Opactwem Downton*, w którym zaproponowano trio koktajli, po jednym na każdą siostrę Crawley (wpis powstał pomiędzy drugą a trzecią odsłoną serialu). I choć najbardziej inspirującą czy pozytywną postacią wydaje się Sybil Crawley, to Lady Mary przyciągnęła mój wzrok... Moja wersja powstała z różowego Lillet (choć można użyć białego, jak w oryginale - szczerze mówiąc, nie widzę między dwoma wermutami wielkiej różnicy) i prosecco, ale choć użyłam bazylii, jak sugerowano, uważam, że lepsza byłaby melisa cytrynowa, mięta lub estragon francuski, ew. mieszanka tych ziół. Może jak odrosną...
Wspomniałam powyżej o sour. Otóż w zeszłym roku, po lekturze Tygrysów w porze czerwieni (już pisałam tu o tej książce) i scenie pt. siedzimy w szopie na Martha's Vineyard i robimy whisky sour po kryjomu i w warunkach polowych, bardzo zaciekawił mnie smak tego koktajlu. Czysta whisky do mnie nie przemawia, za to wszystko co kwaśne - bardzo, a cytrynowe: wyjątkowo! Zrobiłam najprostszą wersję na zasadzie 1:2:3 (cukier, cytryna, alkohol) i bardzo mi smakowała. Do opcji z białkiem nie mogłam się przekonać, dopóki w londyńskim Cahoots nie spróbowałam ich Cahooch sour. Jak to ujął M: "I to jest pomysł na pozbycie się naszych zamrożonych białek!". Dodam, że na dworze smakuje jakoś (jeszcze) lepiej, białe ganki i Atlantyk nie są niezbędne ;).
A na koniec... Do tropików w kraju jeszcze daleko, ale przeszukując zdjęcia z Indii znalazłam uwiecznioną kartę drinków z "naszej" restauracji na Goa! Jakość nie jest najlepsza (smartfonów wtedy jeszcze nie było ;), ale składniki są czytelne. Jednym z naszych ulubionych koktajli było Goańskie dzieciństwo (tzn. w oryginale Goan heritage, czyt. dziedzictwo, ale ktoś gdzieś czegoś nie dosłyszał i tak już zostało ;), choć jakość mieszanki zależała od barmana. Zdaniem M, wyszło całkiem podobnie, tylko "mniej gęste" (bo tam soki były nektarami w koncentracie...). Pomińmy też fakt, że drinki w Arambolu były na fenny (czyt. bimbru) - gdy G. zamówił kieliszek czystej, kelner sam z siebie przyniósł mu Sprite (przydał się).
Plażę w Arambol już kiedyś pokazywałam, ale tu jeszcze dwa widoczki (na zdjęciach wygląda znacznie czyściej ;): czarno-białe zdjęcie bardzo możliwe, że właśnie po wypiciu szklanki Goańskiego dzieciństwa ;). * Jedyny serial, który obejrzałam cały, tj. wszystkie sześć serii :).
wtorek, 15 grudnia 2015
Słowo "grzaniec" kojarzy mi się przede wszystkim z czerwonym winem, i kojarzy z kubkami austriackiego Glühwein oraz zapachem krakowskiego Rynku w okresie świątecznym (czyt. opary Grzańca Galicyjskiego). Idąc dalej jest oczywiście grzane piwo, które mniej lubię, ale jakąś filiżankę na rok zdarza się wypić i... na cele blogowe ze dwa razy zrobiłam grzany cydr ;). Na tym koniec. Nigdy nie piłam grogu czy grzanego ponczu (a łyżka rumu w herbacie chyba się nie liczy). Pewnie też z powyższych powodów nie wpadłam nigdy na to, żeby zrobić grzańca na bazie soku, nie wina. Gdy w sklepie włożyłam do koszyka butelkę mętnego soku śliwkowego, myślałam raczej o wymieszaniu go z prosecco (ten pomysł jeszcze wróci ;). Tak naprawdę zainspirowało mnie przeglądane w internecie propozycji zimowych drinków w Solec 44 oraz oglądanie obrazków w Nigella Christmas. Dwie uwagi nt. składników: użyłam herbaty rooibos, bo ją a/ lubię, b/ nie szkodzi mi tak, jak zielona (której w ogóle nie piję) czy czarna (której piję wyjątkowo rzadko, w wyjątkowych okolicznościach), c/ mam akurat wariant korzenny ;), można ją jednak zastąpić inną ulubioną lub naparem owocowym. Jeśli chodzi o alkohol, użyłam m.in. nalewki mojej Cioci, która jest niezbyt mocna i słodka. Można zastąpić czymś innym, co jest pod ręką.
Zachęcona sukcesem wersji śliwkowej zrobiłam także opcję z rozcieńczonym sokiem malinowym i whisky (dodając alkoholu o 1/3 mniej), ale jednak śliwka rządzi ;). PS. A kubek ze zdjęć to ten sam, który pokazywałam kilka lat temu: z Mamą Muminka. Od kilku lat nie pijam w nim kawy (bo wybieram mniejszą objętość), ale - jak widać... - świetnie sprawdza się do innych napojów.
czwartek, 20 sierpnia 2015
Kto ma jeszcze w ogrodzie rabarbar? W tym roku M bardzo serio podszedł do naszej kępy rabarbarowej (czy też dołka, zważywszy na lokalizację...). Po paru latach wzdychania podczas przebieżek przed domem byłych sołtysów i wyjątkowo dorodnym rabarbarem (z którego nawiasem mówiąc właściciele chyba w ogóle nie korzystają), podszedł do sprawy poważnie i, jak mówi nasza zaprzyjaźniona ogrodniczka, „dał mu jeść”. To znaczy porządnie go nawiózł naszym kompostem, kilka razy (plus przepielił, nawodnił, itd.). Okazało się, że rabarbar chyba lubi jeść, bo tak duży nie był nigdy (czyt. zaczął przypominać rabarbar, a nie sadzonkę), no i rośnie do tej pory. W związku z tym niedawno z paru łodyg zrobiłam lemoniadę, a właściwie krzyżówkę kompotu z hot ginger lemon honey (które, jak się okazało, świetnie też smakuje solo w postaci schłodzonej!). W smaku, moim zdaniem, najmocniej czuć rabarbar i... miód.
Podobno upały jeszcze mają wrócić ;). |
Ostatnie wpisy
Zakładki:
Autorka
Inspiracje kulinarne
Tagi
![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() |